Rammstein – o co chodzi?
Tobie naprawdę podoba się taka muzyka? Czego ty słuchasz? To przecież brzmi jak rozkaz rozstrzelania. Rammstein? Nie, nie słyszałam. A to jakiś znany zespół? A już kojarzę, to ci „du hast”?
Tak z grubsza wyglądają reakcje znanych mi osób, które dowiadują się jaki zespół jest moim ukochanym. Wiem, że Rammstein to nie jest zespół dla każdego. Wiem też, że jeśli wyjdzie się poza sławne „Du hast”, nie można pozostać wobec ich twórczości obojętnym. Ich się albo kocha, albo nienawidzi. Nie ma innego wyjścia.
Igrzyska
Przed chwilą wróciłam z kina. Oglądałam widowisko „Rammstein: Paris”. Z głośników wybrzmiały pierwsze dźwięki. Ogranęła mnie ekscytacja. Napięcie czułam w całym ciele. Nagle przypomniałam sobie, dlaczego tak bardzo ich uwielbiam. Samo ich wejście na scenę przypominało jakiś tajemniczy rytuał. Na samym przedzie Oli dzierżący w dłoni pochodnię. Za nim reszta zespołu. Idą kolejno, niespiesznie. Potęgują napięcie. W końcu basista odpala ogromny znicz, na wzór olimpijskiego. Zaczęły się igrzyska. Rozlega się odliczanie: „eins”, „zwei”. Obecni sali kinowej odrazu wiedzą, że to „Sonne”. Później wybrzmiewają m.in. ostre Wollt Ihr das Bett in Flammen sehen, marszowe „Keine Lust”, nastrojowe „Ohne dich” czy, chyba najsłynniejsze „Du hast”. Wszystkim udzielają się emocje tych, którzy mogli obserwować cudowną szóstkę na żywo w Paryżu. Przy tak żywiołowych piosenkach ciężko spokojnie usiedzieć w kinowym fotelu. Ktoś rytmicznie potakuje nogą, ktoś inny w takt piosenek poklepuje się w udo. W pewnym momencie słychać nawet próby śpiewu. Na półtorej godziny dla fanów Rammstein świat zewnętrzny przestał istnieć.
Przyznaję, jako miłośniczka Tilla i spółki, nawet nie silę się na obiektywność. Dla mnie, dzisiejszy kinowy pokaz był cudownym przeżyciem. Z jednej strony dał mi możliwość podziwiania w pełnej krasie wyczynów zespołu, z drugiej przypomniał mi atmosferę zeszłorocznego Capital of Rock, na którym Rammstein był największą gwiazdą. Myślę, że ogromne słowa uznania należą się Jonasowi Åkerlundowi, reżyserowi widowiska. To w dużej mierze jego zasługa, że oglądając „Rammstein: Paris” znów (oczywiście metaforycznie) poczułam na twarzy ciepło miotaczy ognia. Każdy kto zna zespół wie, że pokazy pirotechniczne stanowią zasadniczą część koncertów niemieckiego zespołu. Film Åkerlundna świetnie ten element ukazuje. Ujęcie posągowego oblicza wokalisty, kiedy ze skrzydeł, które ma na ramionach, buchają nieokiełznane płomienie wywarło na mnie ogromne wrażenie, mimo że miałam już okazję obserwować je na żywo. Owszem, zgadzam się z tym, że pokaz kinowy nie może się równać z realną obecnością na koncercie. Dla mnie był jednak świetną okazją do tego, by skupić się na przeżywaniu każdego dźwięku i dostrzec to, czego nie mogłam obserwować nawet stojąc pod samiutką sceną – uczuć malujących się na twarzach członków zespołu, a to niewątpliwa zaleta filmu Åkerlunda.
Co teraz?
Mam nadzieję, że następne widowisko z R+ będzie wzbogacone o nowe piosenki i materiały pirotechniczne. Tym bardziej, że gitarzysta zespołu – Richard Kruspe – zapewniał ostatnio, że zespół ma gotowych już 35 piosenek na nową płytę. Póki co, moi ukochani Niemcy umocnili mnie w przekonaniu, że jeszcze nie raz zobaczymy się na koncertach. To znaczy ja zobaczę ich 😉
Interlokutor